MIGRACJA WĘGORZY
Chłop mój lat temu kilkanaście wybrał się na ryby. Jedzie samochodem przez las w kierunku jeziora, nagle przed sobą widzi węża. Cóż, zdarza się. Zwolnił, patrzy, ale coś mu nie pasuje, przygląda się dokładniej i orientuje się, że to węgorz, nie wąż. Zdumiał się wielce, wysiadł z auta, złapał gadzinę i do bagażnika z nią, dumając jednocześnie, co węgorz porabiał w lesie pół km od jeziora. Wymyślił, że pewnie natura go przypiliła, a że jezioro bezodpływowe, to usiłował się przez las przedrzeć do jakiego cieku płynącego, aby w dalszą podróż ku Morzu Sargassowemu podążyć. Z takim wyjaśnieniem rusza dalej do jeziorka, a tu nagle... drugi węgorz. Dołączył do kolegi w bagażniku. Chłop mój coraz bardziej przekonany do swojej koncepcji podróży węgorzowych jedzie dalej. Zanim dojechał do wody złapał jeszcze dwa okazy śmigające po mchu i igliwiu. Wreszcie upragnione jezioro, rozkłada wędki, krzesełko i inne potrzebne utensylia i zabiera się do łowienia, tym razem w wodzie. Po paru minutach podjeżdża na rowerku gościu, zsiada i pyta uprzejmym tonem:
- Złapał pan coś?
- Jeszcze nie, dopiero zaczynam.
Facet podrapał się w głowę i mówi:
- A wie pan, ja tu całą noc siedziałem, cztery węgorze złapałem, ale torba, do której je wsadziłem była dziurawa i dopiero przy drodze się zorientowałem, że coś ona za lekka. Ech, pech normalny...